Silent Hill w sercu Karkonoszy

Miesiąc przestoju w górskich wędrówkach, a ja już wariuję !

W Tatry oczywiście za daleko, więc na szybko pomysł padł  na Karkonosze.

Czeskie Karkonosze mają również sporo do zaoferowania, co polska strona. Wcześniej pisałam już na temat czeskich szlaków, w szczególności w rejonie Łabskiej Budy. Nareszcie plan poszedł nieco dalej i postanowiliśmy zejść do Szpindlerowego Młyna !

Chyba mogę powiedzieć, że nieszczęście goniło mnie już od początku tego wyjazdu. Nigdy nie zdarzyło mi się zaspać na pociąg. Tym razem obudziłam się pół godziny przed odjazdem. Na szczęście doczłapałam się na peron punktualnie. Kosztowało mnie to zgubieniem termosu w taksówce, zostawieniem śpiworu oraz polara w domu. Dobrze, że zabrałam odpowiednie bilety. 

Kolejny problem zaczął się w pociągu. Cały system polskiego pkp potrafi doprowadzić do zawału. 

We Wrocławiu miała być planowana przesiadka do Szklarskiej Poręby.  Wsiadając w Poznaniu, byliśmy w pociągu bezpośrednim do….Szklarskiej Poręby, którego nie było w rozkładzie. Oczywiście nie można było wymienić biletów z przesiadki. Koniec końców pociąg spóźnił się, nie zdążyliśmy na drugi przejazd, pieniędzy zwrócić nikt nie chciał i….trzeba było cofnąć się do bezpośredniego pociągu z Poznania do Szklarskiej i dodatkowo zapłacić za przejazd Wrocław- Szklarska. Finansowo dostaliśmy w plecy, nawet nie zdążyliśmy dojechać do celu. W Szklarskiej mieliśmy drugą przesiadkę do Harrahova. Planowo mieliśmy kilka minut na to by się przesiąść. Po dotarciu na dworzec w Szklarskiej okazało się, że…. pociąg do Czech odjeżdża dopiero za 4 godziny. 

Obydwoje czuliśmy, że fatum nad tym wyjazdem wisi w powietrzu.

Całą trasę trzeba było zmienić. Tak jak trasę należało zacząć od czeskiej strony, tak trzeba było ruszyć od polskiej. Bardzo nie lubię podejścia na Szrenicę, Zatem zaczęłam tripa z małym grymasem na twarzy. Rekompensatą za problemy z dojazdem był totalny brak turystów w Karkonoszach. Przez całe dwa dni, minęliśmy raptem kilka osób, oraz grupę żołnierzy czeskich. 

Niestety rok temu na przełomie kwietnia/ maja wędrowałam w zupełnie innych warunkach. To co w tej chwili zobaczyłam, zbiło mnie z tropu. Miałam nadzieję na pożegnanie się ze sprzętem zimowym, niestety nic z tego. Im wyżej, tym wietrzniej. Ciężko było ustać na nogach. Od Szrenicy zaczęło się prawdziwe tornado. Wiatr spychał nas na wszystkie strony. W pewnym momencie dostrzegłam istny granat na niebie. Pomyślałam ” o nie, zaraz lunie na nas jak z ogrodowego węża”. Lunęło, owszem. Wisienką na torcie tego dnia była burza, której się nie spodziewaliśmy. Kiedy doszliśmy do Łabskiej Budy, zatrzymaliśmy się na mały odpoczynek. Na szczęście trafiliśmy na małe „okno pogodowe”, chociaż ciężko to tak nazwać. Ten rejon Karkonoszy jest wyjątkowo atrakcyjny. Hala Szrenicka czy sama Szrenica umywa się do widoku, który rozpościera się z Wodospadu Łaby, czy Panczawy. Oczywiście, mielismy cichą nadzieję na podziwianie widoków wiosną, niestety póki co trafiliśmy na surową zimę. Pamiętam ten widok latem i powiem szczerze, że podczas tej wędrówki, to miejsce sprawiało wrażenie surowego, szarego, niebezpiecznego.  Szlaki niestety po stronie czeskiej nie były przetarte, co utrudniało nam dotarcie do celu. Za Panczawą zdążyliśmy w ten sposób zgubić szlak. Brodziliśmy w śniegu, co dodatkowo nas wymęczyło.  Schodziliśmy do Szpindlerowego żółtym szlakiem, który wykończył nasze stawy. Żółtą ślizgawką zjeżdzaliśmy około 45 minut. Zleżały śnieg wcale nie ułatwiał nam zejścia. Oczywiście skoro wisiało nad nami fatum, musiało dotrzymać nam towarzystwa do końca dnia. Gdy docieraliśmy do Szpindlerowego, nastawiliśmy się z Maćkiem, że pójdziemy na piwo do miasteczka, zjemy coś porządnego gdzieś w górskiej knajpce….nic z tego. Szpindlerowy Młyn okazał się prawie, że miejscem opuszczonym. Cisza, żywej duszy na horyzoncie. Wszystko pozamykane. O piwie, jedzeniu można było pomarzyć. Był to już wieczór, chciliśmy dotrzeć do naszego hostelu…Niestety okazało się, że obiekt jest położony kilka km od Młyna.

Jak na złość zaczęło padać. Staliśmy na środku jak dwa oszołomy, nie wiedząć gdzie się ruszyć. 

W miasteczku nie było nikogo kto by mógł nam wskazać drogę do hostelu. Byliśmy gotowi nocować w 4 gwiazdkowym hotelu, ale i te były pozamykane. Po godzinnym wędrowaniu i szukaniu drogi do hostelu, złapaliśmy stopa i szczęśliwcy dotarli do ciepłych łóżek.

Miała być dobra, porządna kolacja. Zakończyło się na wykwintnej zupce chińskiej z dodatkiem parówek. Po całym dniu, padli wykończeni. Dawno nie udało mi się zasnąć w obcym miejscu tak szybko. 

Nazajutrz, sami byliśmy ciekawi co przyniesie nam ten dzień. Za oknem tragedia. Widoczność kiepska, śnieg i wiatr. Chyba zdążyliśmy się przyzwyczaić do takich warunków. W Szpindlerowym nie było nawet otwartego sklepu by kupić wodę, stąd piliśmy wodę ze strumieni, co w moim przypadku skończyło się bólem żołądka. Z naszej bazy noclegowej w kierunku polskiej strony, szliśmy niebieską trasą. Niestety pogoda nie pozwoliła nam ujrzeć 100% tego ,co szlak ma do zaoferowania. Liczne wodospady, strumienie, strzeliste wzniesienia. W tej okolicy Karkonosze nie przypominaja łagodnych wzniesień. Jeżeli ktoś uwielbia Śnieżne Kotły, to tutaj znajdzie się w raju. 

Pierwszy raz, kiedy znalazłam się na Hali Szrenickiej, spadł mi kamień z serca. Dawno się tak nie zmęczyłam. Dawno też nie dotarłam do schroniska tak głodna. Pogoda dała nam popalić drugiego dnia. Dobrze, że uzbroiliśmy się w zimowe wyposażenie. Inaczej na pewno trzeba by było zawrócić. Byliśmy przekonani, że zwieńczeniem tego wyjazdu będzie opóźnienie pociągu bądź ponowne utknięcie we Wrocławiu. Na szczęście fatum opuściło nas w momencie wejścia na dworzec, 

Liczyłam na choć odrobinę słońca, liczyłam na mistrzowskie zdjęcia. Niestety, nie udało się. Na szczęście humor nas nie opuszczał. Dawno się tak nie uśmiałam. Śmiejąc się z samych siebie jakoś lepiej nam było wędrować. Zapewne duże znaczenie ma to z kim się wędruje i napotyka takie przeciwności losu. Równie dobrze, mogłam jechać z nerwusem, który by narzekał całą drogę albo kimś, kto by się cofnął do Poznania. Jednak niekiedy mam szczęście w doborze kompanów w góry, co nie Maciek? 

Z pozdrowieniami z Silent Hill! 

M.K

Dodaj komentarz